poniedziałek, 8 lutego 2016

Anna Marchewka
Ślady nieobecności. Poszukiwanie Ireny Szelburg

Było coś niezwykłego w czytaniu książki, którą poznawałam, zanim pojawiła się drukiem. Pamiętam moje rozmowy z autorką – koleżanką ze studiów magisterskich, potem doktoranckich. Nasze spacery po Krakowie i opowieści Ani o autorce, która nikogo już nie obchodziła, nie interesowała. Uleciała z pamięci, strzepnięta z niej jak kurz osiadły na cennych woluminach. Kurz: słowo – klucz w książce Anny Marchewki.  
Ani słuchało się z zapartym tchem. Tak też się ją czyta:
Zbieram nagromadzony na grzbietach kurz. Gruby kożuch zwisa z palców, uczepił się jak tłusta gąsienica. Strząsam go z trudem i wycieram dłoń o nogawkę spodni. Pod światło widzę wirujące strzępy; wiem, że zaraz na powrót osiądą na moich dłoniach, gdy sięgnę po tę lub tamtą książkę, znowu będę musiała otworzyć okno i będę kichać, na szczęście i na zdrowie. […] W czasie zbierania kawałków historii życia tej kobiety, która przyczepiła się do mnie (lub ja do niej), natykałam się wciąż na przeszkody. Pokonywanie ich przychodziło z trudem, narastało poczucie gromadzenia pomyłek i strat nie do odrobienia. Bezsilność jest bolesna i uciążliwa – kolejny kurzawy kłąb czepia się palców jak lekka kpina. Nie pozbędę się łatwo tego uporczywca. Nie scalę umykających drobin życiorysu Szelburg. Siedzę w fotelu, słońce sięga włosów, przeczesuje kurz, układa go w pasma, zagrzewa: kończ już. [podkr. moje] Oczy pisarki twardnieją na kopii fotografii, nie mam żadnego oryginału, mam same przedruki. Zapośredniczenie, myślę, wciąż zapośredniczenie; kończ już, wyjdź z tego pokoju! [s. 5]
To miał być żywy portret: były podróże, są fotografie, są nagrania z uparcie powtarzanymi pytaniami o to, jaka była. Urodziła się zbyt dawno, nikt nie pamięta młodziutkiej Szelburg sprzed czasów gorzkiej Zarembiny, Zebrałam tylko pamięć o starej kobiecie, gasnącej, schnącej, tracącej pamięć, wybiegającej nocą na śnieg. […] To jednak jest szyderstwo, przecież wyszłam z biblioteki w świat szukać śladów innych niż te papierowe. Naprawdę nie domyślałam się, że zatarły się, zmyły? Czy nie przeczuwałam takiego końca? […] Nic więcej tutaj nie znajdę i to nie jest klęska. […] Nie ma prawdziwych opowieści, są tylko opowieści. [podkr. moje] [s. 8]
Pisanie jest trudnym zajęciem. Pisanie o kimś jest podwójnie trudne. Lubię uczciwych badaczy i biografów, którzy nie udają, że ich własna perspektywa jest przezroczystą szybą, przez którą docierają do opisywanej osoby w jej istocie i prawdzie. W przypadku nieżyjących osób perspektywy się zwielokrotniają:
Szukanie Szelburg przyniosło więcej pytań niż odpowiedzi. Ale może na tym miało polegać. Koszty operacji dokonywanych na cudzej historii mogą być wysokie: cudza staje się „swoja” na zasadzie włączenia i przejęcia. Opowieści o „kimś innym” są bardziej własne niżby się tego chciało. [s. 19]
[…] Przyszłam ulicą, przy której stał kiedyś jej dom („dom jak pięść”), i po drodze złapałam się na wzruszeniu, jakbym miała nadzieję, że wyjdzie ku mnie z cienia, że opowie mi swoją historię, odpowie na pytania. Najważniejsze jest to, co po niej pozostało – książki, które nie dają odpowiedzi. Może właśnie o pytania chodzi… [s. 21]
Na zapis o Irenie Szelburg składają się dokumenty, fragmenty jej utworów, ich interpretacje, komentarz biograficzny i komentarz odautorski. To ciągłe ich mieszanie podoba mi się najbardziej! Ono też decyduje o jej – książki – wyjątkowości.
Dzięki tej książce można poznać Irenę Szelburg, jej zmagania z życiem, pisaniem. Tutaj chcę jednak ocalić komentarze badaczki, które urzekły mnie najbardziej:
Czerwiec, ślub, jakaś sukienka, pewnie wzruszenia, przysięga małżeńska. […] Młodzi jeszcze nie wiedzą, że rodzina nie ocala, że drugi człowiek to chodząca bomba domowej roboty, że związek może okazać się śmiertelną pułapką. [s. 25]
 Ulicą Karmelicką, Garncarską, św. Filipa, Łobzowską idę i pewnie stawiam stopy w miejscach, w których stawiała swoje Irena Szelburżanka. […] W Krakowie dzisiaj jest słońce, w tym mieście wilgotnym i ciemnym jak naczynie schowane pod stołem. Przeglądam się w oknach wystaw, gdy fotografuję domy zamieszkiwane przez Szelburżankę. Mijają mnie samochody wypełnione ludźmi, samochód dostawczy parkuje przy bramie, zasłania widok, przesuwam się w lewo, chcę objąć obiektywem dom. […] Uśmiecham się do kamienicy oblepionej szyldami jak zabezpieczającą taśmą. Chodnik drży mocno, toczy się tramwaj, to czternastka, w stronę Mistrzejowic. Przejeżdża pod moim nosem, zapach rozgrzanej blachy porusza powietrzem. […] przebiegam na stronę numerów parzystych. Mijam cukierenkę, sklep z butami, piekarnię, warzywniak – już widać kościół, płyty pod stopami znowu drżą pod naporem mijających się tramwajów, jeden z nich hamuje, dzwoniąc wcześniej przeraźliwie. Na ulicę wpada pies, ciągnie za sobą smycz, a z brzegu krawężnika krzyczy jego właściciel, obaj zamarli, jeden głośno, drugi bezgłośnie. Nikomu nic się nie stało, idę dalej trasą pokonywaną kiedyś przez Irenę Szelburżankę. [s. 47-48]
Idę i pewnie stawiam stopy w miejscach, po których sto lat temu chodziła Irena Szelburg. Mam nadzieję przyłapać ją w tych punktach, które nazwę stałymi, wykorzystam rzeczy, z którymi miała kontakt, których używała. Smak kawy pitej z filiżanki z serwisu zaprojektowanego i wykonanego specjalnie dla niej. Filiżanka czarna, delikatna, lekka, kawa czarna, mocna i dobra. To ostatnie piętro kamienicy Pod Atlasami, Warszawa, na kolana wlazł mi kot, gospodyni (Janina Brzozowska, opiekunka spuścizny po Szelburg) ostrzegła, że na mnie, ubranej na czarno, jego sierść zostanie i będzie się trzymała długo. […] Tak, mówi, ta filiżanka należała do Ewy Szelburg- Zarembiny. [s. 111-112]
Nie zobaczę więcej niż jestem w stanie. Pójdę ulicami, którymi szła, ale nie zobaczę jej sylwetki ani ocienionej rondem kapelusza twarzy. Nie dowiem się niczego poza tym, co chciała lub poza tym, co inni chcieli, by po niej pozostało. [s. 156]