Anna
Marchewka
Ślady nieobecności.
Poszukiwanie Ireny Szelburg
Było
coś niezwykłego w czytaniu książki, którą poznawałam, zanim pojawiła się
drukiem. Pamiętam moje rozmowy z autorką – koleżanką ze studiów magisterskich,
potem doktoranckich. Nasze spacery po Krakowie i opowieści Ani o autorce, która
nikogo już nie obchodziła, nie interesowała. Uleciała z pamięci, strzepnięta z
niej jak kurz osiadły na cennych woluminach. Kurz: słowo – klucz w książce Anny Marchewki.
Ani
słuchało się z zapartym tchem. Tak też się ją czyta:
Zbieram nagromadzony na grzbietach kurz.
Gruby kożuch zwisa z palców, uczepił się jak tłusta gąsienica. Strząsam go z
trudem i wycieram dłoń o nogawkę spodni. Pod światło widzę wirujące strzępy;
wiem, że zaraz na powrót osiądą na moich dłoniach, gdy sięgnę po tę lub tamtą
książkę, znowu będę musiała otworzyć okno i będę kichać, na szczęście i na
zdrowie. […] W czasie zbierania kawałków historii życia tej kobiety, która
przyczepiła się do mnie (lub ja do niej), natykałam się wciąż na przeszkody.
Pokonywanie ich przychodziło z trudem, narastało poczucie gromadzenia pomyłek i
strat nie do odrobienia. Bezsilność jest bolesna i uciążliwa – kolejny kurzawy
kłąb czepia się palców jak lekka kpina. Nie pozbędę się łatwo tego uporczywca. Nie scalę umykających drobin życiorysu
Szelburg. Siedzę w fotelu, słońce sięga włosów, przeczesuje kurz, układa go w
pasma, zagrzewa: kończ już. [podkr. moje] Oczy pisarki twardnieją na kopii fotografii,
nie mam żadnego oryginału, mam same przedruki. Zapośredniczenie, myślę, wciąż
zapośredniczenie; kończ już, wyjdź z tego pokoju! [s. 5]
To miał być żywy portret: były podróże, są fotografie, są nagrania z
uparcie powtarzanymi pytaniami o to, jaka była. Urodziła się zbyt dawno, nikt
nie pamięta młodziutkiej Szelburg sprzed czasów gorzkiej Zarembiny, Zebrałam
tylko pamięć o starej kobiecie, gasnącej, schnącej, tracącej pamięć,
wybiegającej nocą na śnieg. […] To jednak jest szyderstwo, przecież wyszłam z
biblioteki w świat szukać śladów innych niż te papierowe. Naprawdę nie
domyślałam się, że zatarły się, zmyły? Czy nie przeczuwałam takiego końca? […] Nic więcej tutaj nie znajdę i to nie jest
klęska. […] Nie ma prawdziwych
opowieści, są tylko opowieści. [podkr. moje] [s. 8]
Pisanie
jest trudnym zajęciem. Pisanie o kimś jest podwójnie trudne. Lubię uczciwych
badaczy i biografów, którzy nie udają, że ich własna perspektywa jest
przezroczystą szybą, przez którą docierają do opisywanej osoby w jej istocie i
prawdzie. W przypadku nieżyjących osób perspektywy się zwielokrotniają:
Szukanie Szelburg przyniosło więcej pytań
niż odpowiedzi. Ale może na tym miało polegać. Koszty operacji dokonywanych na
cudzej historii mogą być wysokie: cudza staje się „swoja” na zasadzie włączenia
i przejęcia. Opowieści o „kimś innym” są bardziej własne niżby się tego
chciało. [s. 19]
[…] Przyszłam ulicą, przy której stał
kiedyś jej dom („dom jak pięść”), i po drodze złapałam się na wzruszeniu,
jakbym miała nadzieję, że wyjdzie ku mnie z cienia, że opowie mi swoją
historię, odpowie na pytania. Najważniejsze jest to, co po niej pozostało –
książki, które nie dają odpowiedzi. Może właśnie o pytania chodzi… [s.
21]
Na zapis o Irenie Szelburg
składają się dokumenty, fragmenty jej utworów, ich interpretacje, komentarz
biograficzny i komentarz odautorski. To ciągłe ich mieszanie podoba mi się najbardziej!
Ono też decyduje o jej – książki – wyjątkowości.
Dzięki tej książce można
poznać Irenę Szelburg, jej zmagania z życiem, pisaniem. Tutaj chcę jednak ocalić
komentarze badaczki, które urzekły mnie najbardziej:
Czerwiec, ślub, jakaś sukienka, pewnie
wzruszenia, przysięga małżeńska. […] Młodzi jeszcze nie wiedzą, że rodzina nie
ocala, że drugi człowiek to chodząca bomba domowej roboty, że związek może
okazać się śmiertelną pułapką. [s. 25]
Ulicą
Karmelicką, Garncarską, św. Filipa, Łobzowską idę i pewnie stawiam stopy w
miejscach, w których stawiała swoje Irena Szelburżanka. […] W Krakowie dzisiaj
jest słońce, w tym mieście wilgotnym i ciemnym jak naczynie schowane pod
stołem. Przeglądam się w oknach wystaw, gdy fotografuję domy zamieszkiwane
przez Szelburżankę. Mijają mnie samochody wypełnione ludźmi, samochód dostawczy
parkuje przy bramie, zasłania widok, przesuwam się w lewo, chcę objąć
obiektywem dom. […] Uśmiecham się do kamienicy oblepionej szyldami jak
zabezpieczającą taśmą. Chodnik drży mocno, toczy się tramwaj, to czternastka, w
stronę Mistrzejowic. Przejeżdża pod moim nosem, zapach rozgrzanej blachy
porusza powietrzem. […] przebiegam na stronę numerów parzystych. Mijam
cukierenkę, sklep z butami, piekarnię, warzywniak – już widać kościół, płyty
pod stopami znowu drżą pod naporem mijających się tramwajów, jeden z nich
hamuje, dzwoniąc wcześniej przeraźliwie. Na ulicę wpada pies, ciągnie za sobą
smycz, a z brzegu krawężnika krzyczy jego właściciel, obaj zamarli, jeden
głośno, drugi bezgłośnie. Nikomu nic się nie stało, idę dalej trasą pokonywaną
kiedyś przez Irenę Szelburżankę. [s. 47-48]
Idę i pewnie stawiam stopy w miejscach, po
których sto lat temu chodziła Irena Szelburg. Mam nadzieję przyłapać ją w tych
punktach, które nazwę stałymi, wykorzystam rzeczy, z którymi miała kontakt,
których używała. Smak kawy pitej z filiżanki z serwisu zaprojektowanego i
wykonanego specjalnie dla niej. Filiżanka czarna, delikatna, lekka, kawa
czarna, mocna i dobra. To ostatnie piętro kamienicy Pod Atlasami, Warszawa, na
kolana wlazł mi kot, gospodyni (Janina Brzozowska, opiekunka spuścizny po
Szelburg) ostrzegła, że na mnie, ubranej na czarno, jego sierść zostanie i
będzie się trzymała długo. […] Tak, mówi, ta filiżanka należała do Ewy
Szelburg- Zarembiny. [s. 111-112]
Nie zobaczę więcej niż jestem w stanie.
Pójdę ulicami, którymi szła, ale nie zobaczę jej sylwetki ani ocienionej rondem
kapelusza twarzy. Nie dowiem się niczego poza tym, co chciała lub poza tym, co
inni chcieli, by po niej pozostało. [s. 156]