O wyższości sztuki nad nauką,
o pamięci ciała, o poszukiwaniu tożsamości,
o czasie, który nieubłaganie mija
i o pisaniu, które mijający czas może pochwycić...
1. W szkicu zatytułowanym Pamięć i intelekt Proust
pisał, że uchwycenie przeszłych wrażeń (a tym samym dotarcie do siebie) możliwe
jest tylko dzięki ignorancji intelektu. Z dwóch powodów: po pierwsze dlatego,
że chwile naszego życia wcielają się w materialne przedmioty, a po
drugie, dlatego, że pamięć nasza jest pamięcią ciała. Co
oznacza, że jest pamięcią mimowolną oraz że nie jest nigdy pamięcią „rzetelną”.
Poznanie danego miejsca czy rzeczy, ale także, na przykład, lektura,
uwarunkowane są naszą pamięcią, przetwarzaną następnie przez wyobraźnię, która
rządzi się swoimi prawami – namiętnościami częściej niż intelektem.
Combray
nie składało się wyłącznie z „dwóch pięter połączonych wąskimi schodami” i nie
była tam zawsze „tylko siódma wieczór”:
Prawda, iż komuś, kto by mnie zapytał, mógłbym odpowiedzieć, że Combray
zawierało jeszcze coś więcej i istniało o innych godzinach. Ale ponieważ
tamtych innych wspomnień dostarczyłaby mi jedynie pamięć wywołana wolą, pamięć
intelektualna, której informacje o przeszłości nie zachowują nic z istoty
rzeczy, nie byłbym miał nigdy ochoty myśleć o tej reszcie Combray. Wszystko to
było w istocie umarłe dla mnie.
Umarłe na zawsze? Możebne.
Utracić pamięć intelektualną – i więcej – mieć ją
za nic, to pewnie uniemożliwić sobie zostanie naukowcem. Tylko czy można dziś
być naukowcem?
2. Współczesny problem nauki i teorii, to – głównie –
problem z określonym typem wypowiedzi – problem z wypowiedzią naukową. Zrozumienie, że każdy tekst jest swym własnym modelem, niezależnie od tego, jak
bardzo byłby on także kopią innego czy innych tekstów już istniejących i
dopiero powstałych, to uświadomienie sobie, że niemożliwa jest wypowiedź pod
dyktando, niemożliwe jest adekwatne odpowiadanie na zadawane pytania.
Egzamin to niewątpliwie sytuacja, w której trzeba
mówić pod dyktando. Egzamin to sytuacja sprawdzenia, adekwatnego badania
wiadomości, a więc – pamięci intelektualnej.
Mówić to odtwarzać gotowy sens (który przecież nie
istnieje nigdzie w gotowej postaci), pisać – to ów sens wytwarzać.
Chodzi więc o to, by nie tyle o czymś m ó w i ć,
ale – „przyjmując na siebie wszelkie ryzyko” –
coś r o b i ć . Na przykład – pisać
eseje:
Między „nie chcę być teoretykiem” (co
oznacza branie teorii w cudzysłów) i „pragnę być pisarzem” (co oznacza branie
rzeczywistości w cudzysłów) rozciąga się niejednorodnie gatunkowo przestrzeń,
w której podmiot, przemieszczający się między wykładem i tekstem, może jedynie
wyznać „jestem eseistą”.
Eseista wkracza w obszar literatury, nie zajmuje
się już wytworem, ale bierze na siebie wytwarzanie: unieważnia wypowiedź o
wypowiedzi:
Eseista ujawnia swą praktyką, że podmiot
teoretyczny nie jest, jak o tym zapewnia,
„podmiotem spójnym, substancją pełną i samooczywistą, majestatycznie
odciętą od własnych pragnień, fantazmatów, kompleksów”, lecz jako taki właśnie
„stanowi dogodną fikcję maskującą lęk przed sobą samym”.
W imię czego zatem mówi – p i s z e
– eseista?
„Funkcji?
Wiedzy? Doświadczenia?” Co reprezentuję? Instytucję? Służbę? Innych? Oto
odpowiedź Barthesa, który przecież „przez całe życie pisał w cieniu Prousta”:
„Faktycznie mówię jedynie w imieniu języka”. Czy ma to być jedynie kolejna
wersja strukturalistycznego stereotypu, zgodnie z którym nie my mówimy
językiem, lecz on mówi nami? Wydaje się, że coś więcej kryje się w tej
wypowiedzi. To mianowicie, iż pisanie eseju, będące z istoty oszukiwaniem
nauki, ujawnia pragnienie Amatora [...], który świadomie rezygnuje z
metajęzyka, umieszcza się w gęstej materii języka i mówi już nie w imię funkcji
czy wiedzy, lecz w imię zdziwienia nieopisywalnością świata.
Świadomość nieopisywalności świata, to świadomość
jego wymykania się adekwatnej reprezentacji tekstowej, niezapośredniczonej
percepcji czy też jego ucieczki spod jarzma „uniwersalnych struktur wiedzy”.
3. Myślę, że powieść Prousta zrodziło to samo
zdziwienie – zdziwienie nieopisywalnością świata i świadomość niemożliwości
jego adekwatnej reprezentacji.
„Ś w i a t – pisał Nietzsche – w tej mierze, w
jakiej możemy go poznawać, jest naszą własną aktywnością nerwową, niczym
więcej”.
Poznawanie świata (ale też innych ludzi i innych tekstów) i w efekcie ich
zapamiętywanie, nie jest nigdy czystą pracą intelektualną. Proust podpisałby
się zapewne pod tymi słowami, bo chociaż nie odrzucał on ostatecznie władzy
intelektu ani nie twierdził, iż jest on (intelekt) czymś gorszym, to jednak
domagał się uznania dla tego, co inne – w
r o z u m o w y m przecież dalej (a nie bez-rozumnym) –
stosunku do „świata”. Czym jest to inne? Wedle Prousta to na przykład intuicja,
ale też ciało, uczucia, namiętności, pragnienia i lęki. Pamięć rzeczy nie jest
czystym sądem o niej, budującym pewną o niej wiedzę; przeciwnie – przychodzimy jej z pomocą, fałszujemy ją pamięcią serca, sugestią.
Pamięć najcenniejsza jest pamięcią ciała. Starać się ją przywołać to daremny
trud. Przypadek sprawia, że odżywa czasem, na przykład, pod wpływem umoczonej w
herbacie magdalenki:
I nagle wspomnienie zjawiło mi się. Ten smak to była magdalenka cioci Leonii. W niedzielę rano w Combray (ponieważ tego dnia nie wychodziłem przed godziną mszy), kiedy szedłem do pokoju cioci Leonii powiedzieć jej dzień dobry, dawała mi kawałek ciasta zmoczywszy je w herbacie lub w naparze kwiatu lipowego. Widok magdalenki nie przypominał mi nic, nim ją skosztowałem [...]. Ale kiedy, po śmierci osób, po zniszczeniu rzeczy, z dawnej przeszłości nic nie istnieje wówczas jedynie zapach i smak, wątlejsze, ale żywsze, bardziej niematerialne, trwalsze, wierniejsze, długo jeszcze jak dusze, przypominają sobie, czekają, spodziewają się - na ruinie wszystkiego - i dźwigają niestrudzenie na swojej znikomej kropelce olbrzymia budowlę wspomnienia.
I z chwilą gdy poznałem smak zmoczonej w kwiecie lipowym magdalenki, którą dawała mi ciotka, [...] natychmiast stary, szary dom od ulicy, gdzie był pokój, przystawił się niby dekoracja teatralna do wych0dzącej na ogród oficynki, którą zbudowano dla rodziców od tyłu [...] wraz z domem miasto, rynek, na który wysyłano mnie przed śniadaniem, ulice [...], drogi [...], wszystkie kwiaty z naszego ogrodu i z parku pana Swann i lilie z Vivonne, i prości ludzie ze wsi, i ich domki, i kościół, i całe Combray, i jego okolice, wszystko to, przybrawszy kształt i trwałość, wyszło - miasto i ogrody - z mojej filiżanki herbaty.
W gruncie rzeczy, ów „czysty sąd” powstaje
wtórnie, jako efekt odarcia rzeczy z wszystkiego tego, z czym nam ta rzecz się
połączyła, gdy znalazła się w obrębie naszych doznań. Jest więc rodzajem
fikcji. Przeciwnie: pamięć, która fałszuje rzeczywistość, nadając jej czaru,
blasku, którego ta „sama” nie posiada, wytwarza „rzeczywistość”, tę jedyną
„rzeczywistość”, w której możemy żyć i w której możemy czuć miłość lub ból,
szczęście lub rozpacz. Miłość – pisze Proust – „nie rozwija się [...] sama,
wedle swoich własnych, nieznanych i nieubłaganych praw." Odeta była kochanką Swanna; nie była jednak w stanie
wyzwolić żadnych doznań, bo za swymi prostymi stwierdzeniami – przypomnieniami,
nie niosła nic. Wystarczyło natomiast usłyszeć parę dźwięków z sonaty
Vinteuila, by
wszystkie wspomnienia z czasu, gdy
Odeta się w nim kochała, wspomnienia, które zdołał do dziś dnia zachować
niewidzialne w głębiach swego jestestwa, oszukane tym nagłym promieniem z
czasów jak gdyby wskrzeszonej miłości, obudziły się i jednym rzutem skrzydeł
wzbiły się, aby bez litości dla jego obecnej niedoli śpiewać mu co sił
zapomniane refreny szczęścia.
Zamiast oderwanych wrażeń: „czas, kiedy byłem szczęśliwy”, „kiedy byłem
kochany”, które często wymawiał dotąd, nie cierpiąc przy tym zbytnio, bo jego
inteligencja zamykała w nich tylko oschłe wyciągi z przeszłości, Swann odnalazł
wszystko, co utrwaliło na zawsze swoistą i lotną esencję tego utraconego
szczęścia. Ujrzał wszystko: śnieżne i kędzierzawe płatki złocieni, które mu
Odeta rzuciła do powozu, które przyciskał do ust; tłoczone litery adresu
„Maison Dorée” na liście, gdzie wyczytał: „Ręka mi drży, kiedy piszę do pana”;
ściągnięcie brwi Odety, kiedy mówiła z błagalną twarzą: „Czy nie za długo każe
mi pan czekać na ten znak?”; Poczuł [...] ulewy, które spadały tak często owej
wiosny, mroźne powroty powozem przy blasku księżyca, wszystkie oczka nawyków
myśli, klimatycznych wrażeń, naskórkowych wspomnień, rozciągających na szeregu
tygodni jednostajną sieć, w którą ciało jego dostało się znowu.
Pamięć, w końcu, umożliwia także naszą tożsamość –
tożsamość „ja” – ostatecznie ją kreując: Ale wystarczyło, żeby, nawet we własnym łóżku, sen
mój był głęboki i odprężył całkowicie władze ducha; wówczas duch porzucał
miejsce, w którym zasnąłem, i kiedym się budził w nocy nieświadom, gdzie się
znajduję, w pierwszej chwili nie wiedziałem nawet, kim jestem; miałem jedynie,
w pierwotnej jego prostocie, poczucie istnienia, takie, jakie może drżeć w
duszy zwierzęcia; byłem bardziej nagi niż człowiek jaskiniowy; ale wówczas
wspomnienie – jeszcze nie miejsca, gdzie byłem, ale paru miejsc, które
zamieszkiwałem niegdyś i gdzie mógłbym być – schodziło ku mnie niby pomoc z
góry, aby mnie wydobyć z nicości, z której nie byłbym mógł wyrwać się sam;
przebiegałem w jednej sekundzie wieki cywilizacji, zanim mętnie dojrzany obraz
lampy naftowej, następnie koszuli z wykładanym kołnierzem odtworzyły mi z wolna
prawdziwe rysy mojego j a.
I – podkreśla Proust – ta pamięć jest, przede wszystkim, pamięcią
ciała: Ciało moje, zbyt zdrętwiałe, aby się poruszyć,
siliło się wedle form własnego zmęczenia odczytać pozycję swoich członków, aby
z nich wywnioskować o kierunku ściany, o położeniu mebli, aby odtworzyć i
nazwać mieszkanie, w którym się znajdowało. Pamięć ciała, pamięć własnych
żeber, kolan, ramion nastręczała mu kolejno różne pokoje, w których sypiało
[...]. I zanim nawet myśl, wahając się na progu czasów i kształtów,
zidentyfikowała mieszkanie zestawiając okoliczności, ono – moje ciało –
przypominało sobie dla każdego mieszkania rodzaj łóżka, położenie drzwi, [...] wraz z myślą, którą miałem zasypiając
tam i którą odnajdywałem budząc się.
Kiedy wreszcie dochodzi do nas, że
nasza przygodność splata się nierozerwalnie i trwale z nieopisywalnością świata
– którego nie tworzą „rzeczy same”, ale nasza pamięć, wyobraźnia i uczucia
dotyczące „rzeczy”, wtedy pisanie jest najwyższą formą ich afirmacji, ale
zarazem i afirmacją siebie.
4. Podobnie, jak nie ma sensu szukać prawdy w sobie (gdyż tkwi ona poza nami), tak nie ma sensu szukać realności w „realnym świecie”; zmienia się ona bowiem nieustannie. To pamięć (znowu pamięć) nadaje jej wymiar trwania i jedności. Ale nonsensem jest – stwierdza narrator W poszukiwaniu – „szukać w realnym świecie obrazów pamięci: zawsze będzie im brakowało czaru, którego użycza sama pamięć i to, że ich nie poznajemy przez zmysły”:
"Rzeczywistość, którą znałem – nie istniała już. Wystarczyło, że pani Swann nie zjawiła się zupełnie taka sama, w tej samej chwili, aby aleja stała się inna. Miejsca, któreśmy znali, należą nie tylko do świata przestrzeni, w które wstawiamy je dla większej wygody. Były one jedynie cienką warstwą pośród ciągłości wrażeń tworzących nasze ówczesne życie; wspomnienie jakiegoś obrazu jest jedynie żalem za pewną chwilą; i domy, drogi, aleje są ulotne niestety, jak lata."
Proustowski świat – pisał Lévinas – cechuje nieokreśloność i dwuznaczność. Konkretyzacja nie oznacza w nim „poświęcenia potencjalności”; wręcz przeciwnie – potencjalność „napiera na bramy bytu” i to ona właśnie króluje w tym świecie: „myślom towarzyszą « myśli ukryte» [...] działaniom towarzysza « ukryte działania» o nieprzewidywalnych intencjach, rzeczom zaś - «rzeczy ukryte» w nieoczekiwanych wymiarach i perspektywach”. Proust więc, zdaniem Lévinasa „uwewnętrznia” świat, ale to uwewnętrznienie nie wynika z „subiektywnego widzenia rzeczy” lub ich odnoszenia do pewnych „współrzędnych wewnętrznych”, które dają metafizyczne oparcie zdarzeniom wyłaniającym się znikąd, lecz z „samej struktury” rzeczy, „które są tym, czym są, a zarazem bezmiarem tego, co wykluczają”. Proust „rozświetla określone przedmioty i istnienia migotaniem możliwości nierozwiniętych w określeniu”. U niego wszystko jest „zawrotnie możliwe”:
Ów ruch określonej
rzeczywistości, wymykającej się temu, co ją określa, tworzy tajemnicę
przenikającą Proustowską rzeczywistość. Tajemnicę, która nie ma w sobie nic z nocy:
nie stanowi przedłużenia świata w niewidzialność. Zdolność bytu do stawania się
czymś nieporównywalnie większym, niż się jest, nie wynika z nieznanej funkcji
symbolu, jaką by przybrał, ani z dynamiki, która rozwinęłaby go w stawanie się, lecz z nieskończonego migotania pod spojrzeniem refleksji. Rzeczywistość
cieszy się przywilejem niezliczonych przypomnień.
„Rzeczywistość” zatem wciąż odżywa w powtórnym
uobecnieniu pamięci. Nie jest jednak uobecniona w pełni.
5. Pamięć
posługuje się mechanizmem reprezentacji. Przywołane wspomnienia uobecniają się,
ale ich obecność nie jest pełna, ani w pełni możliwa, choć wydaje się, że jest
jednak inaczej:
Wrażenie lata dawały mi także muchy, które wykonywały
przede mną swój koncercik niby letnią muzykę kameralną: nie wyczarowuje ona
lata na sposób muzyki ludzkiej [...]; spojona jest z latem istotniejszym
węzłem: urodzona z pogodnych dni, odradzając się tylko wraz z nimi, zawierając
nieco ich substancji, budzi nie tylko ich obraz w naszej pamięci, ale zaświadcza
ich powrót, ich rzeczywistą, otaczającą nas, bezpośrednio dostępna obecność.
Jednak ta „bezpośrednio
dostępna obecność”, epifania rzeczy czy stanu, jest tylko iluzją i powraca
tylko w narracji, która przecież budowana jest ex post, gdy czas minął,
gdy osób i rzeczy już nie ma. A budowana jest po to, by ów czas odzyskać. Można
go odzyskać tylko dlatego, że już go nie ma. Odzyskanie czasu – przypomnienie
minionego czasu – możliwe jest w samym pisaniu.
Nie można pisać o tym, co
„jest”. Pisanie zawsze wiąże się z utratą, a więc także z nieobecnością.
Pisanie to zatem reprezentacja pamięci.
6. Cóż za szczęście – pisze Proust – „co za ulga dla
umysłu zmęczonego szukaniem prawdy w sobie, stwierdzić, że prawda tkwi poza
nim”.
Pisanie o sobie nie jest możliwe? Prezentacja siebie nie jest wykonalna?
Możliwe jest tylko pisanie o innym, o innych?
Mogę się zaprezentować tylko dzięki i poprzez
innych. Bardziej więc, niż o prezentację siebie, chodzi o przedstawienie tego,
co u(nie)możliwia mi prezentację siebie, o to, co przeszkadza mi w auto-prezentacji;
chodzi więc o „ciężki wypadek drogowy”. Niewątpliwie, tożsamość nasza jest
w y p a d k o w ą spotkań z innymi; tylko tak się tworzy i
zmienia. A zmienia się stale.
Proustowskie „ja” nie jest niepodzielną, trwałą istotą,
która warunkuje tożsamość. Jednemu „ja”, pisze Lévinas, towarzyszy stale jakieś
inne, drugie „ja” – „w przyjaźni, ale także w chłodnej obcości”. Tajemnica u
Prousta „jest tajemnicą innego”, innego, którego niesie się w sobie:
Stąd też u Prousta znajdujemy coś
niepowtarzalnego, coś, co nie ma precedensu w literaturze. Jego analizy [...]
tłumaczą jedynie tę właśnie obcość siebie wobec siebie, która jest ościeniem
duszy.
Ale oczywiście – inni – to też
wszyscy, którzy przenikają życie narratora. Opowieść jego jest bowiem
„opowieścią o nagłym ożywieniu życia wewnętrznego wywołanym przez
niezaspokojona ciekawość dla odmienności innego – zarazem czczą i
niewyczerpaną”.
Odmienności innego nie pochwyci żadna reprezentacja. Tak obserwujemy u Prousta
„szczątki koncepcji zakładającej tożsamość bycia z poznawaniem”, szczątki
koncepcji Parmenidesa.
Pisanie nie scali w jedno tożsamości, gdyż, pisząc,
oddani jesteśmy temu, co inne. Auto-biografia to zatem szczególny rodzaj
pisania, który uniemożliwia auto-prezentację, choć zarazem właśnie ją tylko tak
– poprzez wystawienie na inne – umożliwia.