niedziela, 29 czerwca 2014

Na marginesie twórczości Witolda Gombrowicza



Za co kocham Gombrowicza…

Za wiele rzeczy:
1)      Za genialną ripostę  do Heideggerowskiego Bycia i czasu:
 
Trudno i darmo. Nie da się. Jest niepodobieństwem podjąć wszystkie wymogi Dasein’u a zarazem pić kawę z rogalikami na podwieczorek. [W. Gombrowicz, Dziennik 1953-1956, Kraków 1988, s. 292]
 
W tych 3 zdaniach wyraził wszystko – wbił ostrze i rozsadził żmudnie budowany przez prawie 600 stron (!) (okupiony – jak utrzymują biografowie wielkiego filozofa –  wieloma niestrawnościami i zatwardzeniami) wywód Martina Heideggera.

2)     Za wyostrzony zmysł krytyczny wobec rzeczywistości, którą budujemy i w której tkwimy, wobec relacji międzyludzkich, które potrafią nas nieoczekiwanie spętać, osaczyć, pozbawić zdrowego rozsądku, trzeźwego myślenia.
Choć, z drugiej strony, także za świadomość, że człowiek  z a w s z e  przebywa w „żywiole międzyludzkiego”:
…trudno jest mówić o jakiejś określonej, statycznej istocie ludzkiej, a raczej wchodzą w grę „międzyludzkie” napięcia i nasilenia, które nas – ludzi – wyznaczają i określają. […] ten żywioł międzyludzkiego stwarzania jest najgwałtowniejszy, i, będąc ludzkim, jest zarazem nieludzkim i nadludzkim…

3)     Za przenikliwość wobec języka, za przyłapywanie go na gorącym uczynku, gdy zabija nasze myślenie frazesami, formułkami bezmyślnie powtarzanymi, gdy oczarowuje nas pięknymi, ale pustymi ozdobnikami, biorąc nas w niewolę.
Gombrowiczowi genialnie udało się pokazać, jak człowiek wpada w pułapkę słów, staje się więźniem języka i więźniem sytuacji komunikacyjnej, gdyż słowa wytwarzają rzeczywistość, w której będziemy żyć. Myliłby się jednak ten, kto by myślał, że z wiezienia tego można się wydostać. Nie można. Co można, to jak najlepiej się w nim urządzić (czyli nauczyć się nim jak najlepiej władać). Milczenie nie jest wyjściem z sytuacji. Co się dzieje z tymi, którzy milczą? Giną, jak Iwona, księżniczka Burgunda:  
Głupio mówię,  / Ale wy mądrze mnie słuchacie / i dlatego mądry się staję. […]
Nie. Nikt z nikim nie może zwyczajnie mówić. / Daremnie wydzierasz się z siebie do mnie, a ja do ciebie. / Na darmo chciałbym wydrzeć się z siebie do was. / Tak, jestem uwięziony…
4)  Za wypowiedzi o sztuce, pisaniu, które ma być uwodzeniem, ale i przechytrzaniem języka o osobowości, która artystę tworzy, o konieczności umieszczenia się na pograniczu życia i sztuki, bo tylko tak można być naprawdę twórczym:
A zatem pisarz musi dbać nie tylko o język, ale – przede wszystkim – o znalezienie właściwego stosunku do języka. Właściwego, to znaczy, o ile się da, niekrępującego. Kiepski to stylista, który pozwoli łapać się za słówka. […] Stylista współczesny musi mieć wyczucie języka jako czegoś nieskończonego i w ruchu, nie dającego się opanować. […] Odniesie się do słowa nieufnie, jak do czegoś co mu się wymyka. To rozluźnienie związku pisarza ze słowem zapewnia większą śmiałość w użyciu słów.
Najważniejsze aby nadmiar teorii, zbyt przemądrzałe podejście do stylu nie odebrały słowu jego skuteczności w praktyce, w życiu. Wszak sztuka dzieje się między żywymi, konkretnymi ludźmi…
[…]
Rabelais nie miał pojęcia o tym, czy jest „historyczny” czy „ponad-historyczny”. Nie zamierzał uprawiać „pisarstwa absolutnego” ani hołdować „czystej sztuce”, ani też – na odwrót – wypowiadać swej epoki, w ogóle nic nie zamierzał ponieważ pisał, jak dziecko załatwia się pod krzakiem, aby sobie ulżyć. Uderzał w to, co go rozjuszało; zwalczał, co stawało mu na drodze; i pisał dla rozkoszy – własnej i cudzej – pisał, co mu podchodziło pod pióro.
Niemniej Rabelais wypowiedział swoją epokę […] wypowiadając siebie z najpełniejszą swobodą, wypowiedział zarazem wieczną istotę swej ludzkości i siebie.   

5)     Za głęboki humanizm, wyrażający się w trosce o to, by w coraz bardziej abstrakcyjnym świecie nie przestało się rozlegać ludzkie słowo, słowo pojedynczego człowieka oraz w trosce o wydobywanie człowieka z wszelkich rzeczywistości wtórnych, które uniemożliwiają człowiekowi bycie sobą:

Książki moje nie mają wam powiedzieć: bądź kim jesteś, ale – udajesz, że jesteś kim jesteś […]

6) Za bezkompromisowe wydzieranie literatury profesorom, za krytykę polonistek (choć sama jestem jedną z nich).

7)     Za humor! Za to, że czytając jego dzieła, zaśmiewam się do łez.

8)    Za słowa o czytaniu:

Czytać to nie mniej twórcze, niż pisać! […] Minął czas czytania zwykłego.



9)   Za koncentrowaniu się na „ja”, czego nie należy łączyć z prosto rozumianym egoizmem, ponieważ koncentrowanie na „ja” staje się zadaniem i wyzwaniem dla każdego człowieka, zadaniem sokratejskim: poznaj samego siebie!

Po co? Bo tylko tak możemy coś osiągnąć, możemy stać się lepszymi – bo samoświadomymi – ludźmi. Jest to jednak zadanie na całe życie:


Chcesz wiedzieć kim jesteś? Nie pytaj. Działaj. Działanie cię określi, ustali. (...) Ale działać musisz jako «ja»,  jako jednostka, bo tylko własnych potrzeb, skłonności, namiętności, konieczności możesz być pewny. Tylko takie działanie jest bezpośrednie, jest prawdziwym wydobywaniem siebie z chaosu, autostwarzaniem. Reszta – czyż to nie recytowanie, wypełnianie schematów, tandeta, kicz? (...)
Być kimś, to dowiadywać się nieustannie kim się jest, a nie – wiedzieć z góry.

10)  Za prawdziwą, aczkolwiek smutną – niestety – diagnozę polskiej literatury, która jest – według Gombrowicza – nijaka, bo tkwi na klęczkach przed Pięknem, Dobrem, Sztuką, daleka od żywego człowieka, skapcaniała:

Kiedyż położymy kres tyranii chochołów abstrakcji, aby ujrzeć na nowo świat konkretny? […] trzeba uważać, aby życie nie przetworzyło się nam pod piórem w politykę – albo w filozofię, albo w estetykę. […] Domagam się twórczości naturalnej, takiej, która jest niepremedytowanym urzeczywistnieniem się człowieka.

 

piątek, 20 czerwca 2014

Marcel Proust "W poszukiwaniu straconego czasu"



  O wyższości sztuki nad nauką, 

o pamięci ciała, o poszukiwaniu tożsamości, 

o czasie, który nieubłaganie mija 

i o pisaniu, które mijający czas może pochwycić...

 

  1. W szkicu zatytułowanym Pamięć i intelekt Proust pisał, że uchwycenie przeszłych wrażeń (a tym samym dotarcie do siebie) możliwe jest tylko dzięki ignorancji intelektu. Z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, że chwile naszego życia wcielają się w materialne przedmioty, a po drugie, dlatego, że pamięć nasza jest pamięcią ciała. Co oznacza, że jest pamięcią mimowolną oraz że nie jest nigdy pamięcią „rzetelną”. Poznanie danego miejsca czy rzeczy, ale także, na przykład, lektura, uwarunkowane są naszą pamięcią, przetwarzaną następnie przez wyobraźnię, która rządzi się swoimi prawami – namiętnościami częściej niż intelektem.
Combray nie składało się wyłącznie z „dwóch pięter połączonych wąskimi schodami” i nie była tam zawsze „tylko siódma wieczór”:


    Prawda, iż komuś, kto by mnie zapytał, mógłbym odpowiedzieć, że Combray zawierało jeszcze coś więcej i istniało o innych godzinach. Ale ponieważ tamtych innych wspomnień dostarczyłaby mi jedynie pamięć wywołana wolą, pamięć intelektualna, której informacje o przeszłości nie zachowują nic z istoty rzeczy, nie byłbym miał nigdy ochoty myśleć o tej reszcie Combray. Wszystko to było w istocie umarłe dla mnie.

    Umarłe na zawsze? Możebne.


Utracić pamięć intelektualną – i więcej – mieć ją za nic, to pewnie uniemożliwić sobie zostanie naukowcem. Tylko czy można dziś być naukowcem?

2. Współczesny problem nauki i teorii, to – głównie – problem z określonym typem wypowiedzi – problem z wypowiedzią naukową. Zrozumienie, że każdy tekst jest swym własnym modelem, niezależnie od tego, jak bardzo byłby on także kopią innego czy innych tekstów już istniejących i dopiero powstałych, to uświadomienie sobie, że niemożliwa jest wypowiedź pod dyktando, niemożliwe jest adekwatne odpowiadanie na zadawane pytania.

Egzamin to niewątpliwie sytuacja, w której trzeba mówić pod dyktando. Egzamin to sytuacja sprawdzenia, adekwatnego badania wiadomości, a więc – pamięci intelektualnej.

Mówić to odtwarzać gotowy sens (który przecież nie istnieje nigdzie w gotowej postaci), pisać – to ów sens wytwarzać.   

Chodzi więc o to, by nie tyle o czymś  m ó w i ć,  ale – „przyjmując na siebie wszelkie ryzyko” – coś  r o b i ć . Na przykład – pisać eseje:


Między „nie chcę być teoretykiem” (co oznacza branie teorii w cudzysłów) i „pragnę być pisarzem” (co oznacza branie rzeczywistości w cudzysłów) rozciąga się niejednorodnie gatunkowo przestrzeń, w której podmiot, przemieszczający się między wykładem i tekstem, może jedynie wyznać „jestem eseistą”.            

Eseista wkracza w obszar literatury, nie zajmuje się już wytworem, ale bierze na siebie wytwarzanie: unieważnia wypowiedź o wypowiedzi: 

Eseista ujawnia swą praktyką, że podmiot teoretyczny nie jest, jak o tym zapewnia,  „podmiotem spójnym, substancją pełną i samooczywistą, majestatycznie odciętą od własnych pragnień, fantazmatów, kompleksów”, lecz jako taki właśnie „stanowi dogodną fikcję maskującą lęk przed sobą samym”.

W imię czego zatem mówi –  p i s z e  –  eseista?

Funkcji? Wiedzy? Doświadczenia?” Co reprezentuję? Instytucję? Służbę? Innych? Oto odpowiedź Barthesa, który przecież „przez całe życie pisał w cieniu Prousta”: „Faktycznie mówię jedynie w imieniu języka”. Czy ma to być jedynie kolejna wersja strukturalistycznego stereotypu, zgodnie z którym nie my mówimy językiem, lecz on mówi nami? Wydaje się, że coś więcej kryje się w tej wypowiedzi. To mianowicie, iż pisanie eseju, będące z istoty oszukiwaniem nauki, ujawnia pragnienie Amatora [...], który świadomie rezygnuje z metajęzyka, umieszcza się w gęstej materii języka i mówi już nie w imię funkcji czy wiedzy, lecz w imię zdziwienia nieopisywalnością świata.  

Świadomość nieopisywalności świata, to świadomość jego wymykania się adekwatnej reprezentacji tekstowej, niezapośredniczonej percepcji czy też jego ucieczki spod jarzma „uniwersalnych struktur wiedzy”.
 
3. Myślę, że powieść Prousta zrodziło to samo zdziwienie – zdziwienie nieopisywalnością świata i świadomość niemożliwości jego adekwatnej reprezentacji. 
„Ś w i a t – pisał Nietzsche – w tej mierze, w jakiej możemy go poznawać, jest naszą własną aktywnością nerwową, niczym więcej”. Poznawanie świata (ale też innych ludzi i innych tekstów) i w efekcie ich zapamiętywanie, nie jest nigdy czystą pracą intelektualną. Proust podpisałby się zapewne pod tymi słowami, bo chociaż nie odrzucał on ostatecznie władzy intelektu ani nie twierdził, iż jest on (intelekt) czymś gorszym, to jednak domagał się uznania dla tego, co inne – w  r o z u m o w y m  przecież dalej (a nie bez-rozumnym) – stosunku do „świata”. Czym jest to inne? Wedle Prousta to na przykład intuicja, ale też ciało, uczucia, namiętności, pragnienia i lęki. Pamięć rzeczy nie jest czystym sądem o niej, budującym pewną o niej wiedzę; przeciwnie – przychodzimy jej z pomocą, fałszujemy ją pamięcią serca, sugestią.
Pamięć najcenniejsza jest pamięcią ciała. Starać się ją przywołać to daremny trud. Przypadek sprawia, że odżywa czasem, na przykład, pod wpływem umoczonej w herbacie magdalenki:
I nagle wspomnienie zjawiło mi się. Ten smak to była magdalenka cioci Leonii. W niedzielę rano w Combray (ponieważ tego dnia nie wychodziłem przed godziną mszy), kiedy szedłem do pokoju cioci Leonii powiedzieć jej dzień dobry, dawała mi kawałek ciasta zmoczywszy je w herbacie lub w naparze kwiatu lipowego. Widok magdalenki nie przypominał mi nic, nim ją skosztowałem [...]. Ale kiedy, po  śmierci osób, po zniszczeniu rzeczy, z dawnej przeszłości nic nie istnieje wówczas jedynie zapach i smak, wątlejsze, ale żywsze, bardziej niematerialne, trwalsze, wierniejsze, długo jeszcze jak dusze, przypominają sobie, czekają, spodziewają się - na ruinie wszystkiego - i dźwigają niestrudzenie na swojej znikomej kropelce olbrzymia budowlę wspomnienia. 
I z chwilą gdy poznałem smak zmoczonej w kwiecie lipowym magdalenki, którą dawała mi ciotka, [...] natychmiast stary, szary dom od ulicy, gdzie był pokój, przystawił się niby dekoracja teatralna do wych0dzącej na ogród oficynki, którą zbudowano dla rodziców od tyłu [...]  wraz z domem miasto, rynek, na który wysyłano mnie przed śniadaniem, ulice [...], drogi [...], wszystkie kwiaty z naszego ogrodu i z parku pana Swann i lilie z Vivonne, i prości ludzie ze wsi, i ich domki, i kościół, i całe Combray, i jego okolice, wszystko to, przybrawszy kształt i trwałość, wyszło - miasto i ogrody - z mojej filiżanki herbaty.
 

W gruncie rzeczy, ów „czysty sąd” powstaje wtórnie, jako efekt odarcia rzeczy z wszystkiego tego, z czym nam ta rzecz się połączyła, gdy znalazła się w obrębie naszych doznań. Jest więc rodzajem fikcji. Przeciwnie: pamięć, która fałszuje rzeczywistość, nadając jej czaru, blasku, którego ta „sama” nie posiada, wytwarza „rzeczywistość”, tę jedyną „rzeczywistość”, w której możemy żyć i w której możemy czuć miłość lub ból, szczęście lub rozpacz. Miłość – pisze Proust – „nie rozwija się [...] sama, wedle swoich własnych, nieznanych i nieubłaganych praw." Odeta była kochanką Swanna; nie była jednak w stanie wyzwolić żadnych doznań, bo za swymi prostymi stwierdzeniami – przypomnieniami, nie niosła nic. Wystarczyło natomiast usłyszeć parę dźwięków z sonaty Vinteuila, by



wszystkie wspomnienia z czasu, gdy Odeta się w nim kochała, wspomnienia, które zdołał do dziś dnia zachować niewidzialne w głębiach swego jestestwa, oszukane tym nagłym promieniem z czasów jak gdyby wskrzeszonej miłości, obudziły się i jednym rzutem skrzydeł wzbiły się, aby bez litości dla jego obecnej niedoli śpiewać mu co sił zapomniane refreny szczęścia.

    Zamiast oderwanych wrażeń: „czas, kiedy byłem szczęśliwy”, „kiedy byłem kochany”, które często wymawiał dotąd, nie cierpiąc przy tym zbytnio, bo jego inteligencja zamykała w nich tylko oschłe wyciągi z przeszłości, Swann odnalazł wszystko, co utrwaliło na zawsze swoistą i lotną esencję tego utraconego szczęścia. Ujrzał wszystko: śnieżne i kędzierzawe płatki złocieni, które mu Odeta rzuciła do powozu, które przyciskał do ust; tłoczone litery adresu „Maison Dorée” na liście, gdzie wyczytał: „Ręka mi drży, kiedy piszę do pana”; ściągnięcie brwi Odety, kiedy mówiła z błagalną twarzą: „Czy nie za długo każe mi pan czekać na ten znak?”; Poczuł [...] ulewy, które spadały tak często owej wiosny, mroźne powroty powozem przy blasku księżyca, wszystkie oczka nawyków myśli, klimatycznych wrażeń, naskórkowych wspomnień, rozciągających na szeregu tygodni jednostajną sieć, w którą ciało jego dostało się znowu. 
  

 Pamięć, w końcu, umożliwia także naszą tożsamość – tożsamość „ja” – ostatecznie ją kreując: Ale wystarczyło, żeby, nawet we własnym łóżku, sen mój był głęboki i odprężył całkowicie władze ducha; wówczas duch porzucał miejsce, w którym zasnąłem, i kiedym się budził w nocy nieświadom, gdzie się znajduję, w pierwszej chwili nie wiedziałem nawet, kim jestem; miałem jedynie, w pierwotnej jego prostocie, poczucie istnienia, takie, jakie może drżeć w duszy zwierzęcia; byłem bardziej nagi niż człowiek jaskiniowy; ale wówczas wspomnienie – jeszcze nie miejsca, gdzie byłem, ale paru miejsc, które zamieszkiwałem niegdyś i gdzie mógłbym być – schodziło ku mnie niby pomoc z góry, aby mnie wydobyć z nicości, z której nie byłbym mógł wyrwać się sam; przebiegałem w jednej sekundzie wieki cywilizacji, zanim mętnie dojrzany obraz lampy naftowej, następnie koszuli z wykładanym kołnierzem odtworzyły mi z wolna prawdziwe rysy mojego  j a.

I – podkreśla Proust –  ta pamięć jest, przede wszystkim, pamięcią ciała: Ciało moje, zbyt zdrętwiałe, aby się poruszyć, siliło się wedle form własnego zmęczenia odczytać pozycję swoich członków, aby z nich wywnioskować o kierunku ściany, o położeniu mebli, aby odtworzyć i nazwać mieszkanie, w którym się znajdowało. Pamięć ciała, pamięć własnych żeber, kolan, ramion nastręczała mu kolejno różne pokoje, w których sypiało [...]. I zanim nawet myśl, wahając się na progu czasów i kształtów, zidentyfikowała mieszkanie zestawiając okoliczności, ono – moje ciało – przypominało sobie dla każdego mieszkania rodzaj łóżka, położenie drzwi,  [...] wraz z myślą, którą miałem zasypiając tam i którą odnajdywałem budząc się.

Kiedy wreszcie dochodzi do nas, że nasza przygodność splata się nierozerwalnie i trwale z nieopisywalnością świata – którego nie tworzą „rzeczy same”, ale nasza pamięć, wyobraźnia i uczucia dotyczące „rzeczy”, wtedy pisanie jest najwyższą formą ich afirmacji, ale zarazem i afirmacją siebie.



          4. Podobnie, jak nie ma sensu szukać prawdy w sobie (gdyż tkwi ona poza nami), tak nie ma sensu szukać realności w „realnym świecie”; zmienia się ona bowiem nieustannie. To pamięć (znowu pamięć) nadaje jej wymiar trwania i jedności. Ale nonsensem jest – stwierdza narrator W poszukiwaniu – „szukać w realnym świecie obrazów pamięci: zawsze będzie im brakowało czaru, którego użycza sama pamięć i to, że ich nie poznajemy przez zmysły”:
"Rzeczywistość, którą znałem – nie istniała już. Wystarczyło, że pani Swann nie zjawiła się zupełnie taka sama, w tej samej chwili, aby aleja stała się inna. Miejsca, któreśmy znali, należą nie tylko do świata przestrzeni, w które wstawiamy je dla większej wygody. Były one jedynie cienką warstwą pośród ciągłości wrażeń tworzących nasze ówczesne życie; wspomnienie jakiegoś obrazu jest jedynie żalem za pewną chwilą; i domy, drogi, aleje są ulotne niestety, jak lata."
Proustowski świat – pisał Lévinas – cechuje nieokreśloność i dwuznaczność. Konkretyzacja nie oznacza w nim „poświęcenia potencjalności”; wręcz przeciwnie – potencjalność „napiera na bramy bytu” i to ona właśnie króluje w tym świecie: „myślom towarzyszą « myśli ukryte» [...] działaniom towarzysza « ukryte działania» o nieprzewidywalnych intencjach, rzeczom zaś - «rzeczy ukryte» w nieoczekiwanych wymiarach i perspektywach”. Proust więc, zdaniem Lévinasa „uwewnętrznia” świat, ale to uwewnętrznienie nie wynika z „subiektywnego widzenia rzeczy” lub ich odnoszenia do pewnych „współrzędnych wewnętrznych”, które dają metafizyczne oparcie zdarzeniom wyłaniającym się znikąd, lecz z „samej struktury” rzeczy, „które są tym, czym są, a zarazem bezmiarem tego, co wykluczają”. Proust „rozświetla określone przedmioty i istnienia migotaniem możliwości nierozwiniętych w określeniu”. U niego wszystko jest „zawrotnie możliwe”:


Ów ruch określonej rzeczywistości, wymykającej się temu, co ją określa, tworzy tajemnicę przenikającą Proustowską rzeczywistość. Tajemnicę, która nie ma w sobie nic z nocy: nie stanowi przedłużenia świata w niewidzialność. Zdolność bytu do stawania się czymś nieporównywalnie większym, niż się jest, nie wynika z nieznanej funkcji symbolu, jaką by przybrał, ani z dynamiki, która rozwinęłaby go w stawanie się, lecz z nieskończonego migotania pod spojrzeniem refleksji. Rzeczywistość cieszy się przywilejem niezliczonych przypomnień. 

 

„Rzeczywistość” zatem wciąż odżywa w powtórnym uobecnieniu pamięci. Nie jest jednak uobecniona w pełni.


5. Pamięć posługuje się mechanizmem reprezentacji. Przywołane wspomnienia uobecniają się, ale ich obecność nie jest pełna, ani w pełni możliwa, choć wydaje się, że jest jednak inaczej:


Wrażenie lata dawały mi także muchy, które wykonywały przede mną swój koncercik niby letnią muzykę kameralną: nie wyczarowuje ona lata na sposób muzyki ludzkiej [...]; spojona jest z latem istotniejszym węzłem: urodzona z pogodnych dni, odradzając się tylko wraz z nimi, zawierając nieco ich substancji, budzi nie tylko ich obraz w naszej pamięci, ale zaświadcza ich powrót, ich rzeczywistą, otaczającą nas, bezpośrednio dostępna obecność.  

Jednak ta „bezpośrednio dostępna obecność”, epifania rzeczy czy stanu, jest tylko iluzją i powraca tylko w narracji, która przecież budowana jest ex post, gdy czas minął, gdy osób i rzeczy już nie ma. A budowana jest po to, by ów czas odzyskać. Można go odzyskać tylko dlatego, że już go nie ma. Odzyskanie czasu – przypomnienie minionego czasu – możliwe jest w samym pisaniu.

Nie można pisać o tym, co „jest”. Pisanie zawsze wiąże się z utratą, a więc także z nieobecnością. Pisanie to zatem reprezentacja pamięci.

6. Cóż za szczęście – pisze Proust – „co za ulga dla umysłu zmęczonego szukaniem prawdy w sobie, stwierdzić, że prawda tkwi poza nim”. Pisanie o sobie nie jest możliwe? Prezentacja siebie nie jest wykonalna? Możliwe jest tylko pisanie o innym, o innych?

Mogę się zaprezentować tylko dzięki i poprzez innych. Bardziej więc, niż o prezentację siebie, chodzi o przedstawienie tego, co u(nie)możliwia mi prezentację siebie, o to, co przeszkadza mi w auto-prezentacji; chodzi więc o „ciężki wypadek drogowy”. Niewątpliwie, tożsamość nasza jest  
w y p a d k o w ą  spotkań z innymi; tylko tak się tworzy i zmienia. A zmienia się stale. 

Proustowskie „ja” nie jest niepodzielną, trwałą istotą, która warunkuje tożsamość. Jednemu „ja”, pisze Lévinas, towarzyszy stale jakieś inne, drugie „ja” – „w przyjaźni, ale także w chłodnej obcości”. Tajemnica u Prousta „jest tajemnicą innego”, innego, którego niesie się w sobie:


Stąd też u Prousta znajdujemy coś niepowtarzalnego, coś, co nie ma precedensu w literaturze. Jego analizy [...] tłumaczą jedynie tę właśnie obcość siebie wobec siebie, która jest ościeniem duszy. 


Ale oczywiście – inni – to też wszyscy, którzy przenikają życie narratora. Opowieść jego jest bowiem „opowieścią o nagłym ożywieniu życia wewnętrznego wywołanym przez niezaspokojona ciekawość dla odmienności innego – zarazem czczą i niewyczerpaną”. Odmienności innego nie pochwyci żadna reprezentacja. Tak obserwujemy u Prousta „szczątki koncepcji zakładającej tożsamość bycia z poznawaniem”, szczątki koncepcji Parmenidesa.

Pisanie nie scali w jedno tożsamości, gdyż, pisząc, oddani jesteśmy temu, co inne. Auto-biografia to zatem szczególny rodzaj pisania, który uniemożliwia auto-prezentację, choć zarazem właśnie ją tylko tak – poprzez wystawienie na inne – umożliwia.