poniedziałek, 27 sierpnia 2018


Dzieciństwo nie zawsze jest
najpiękniejszym okresem życia

José Mauro de Vasconcelos
Moje drzewko pomarańczowe

(19. Książka brazylijskiego autora.)



    
Przeczytałam ją z obowiązku. Książka polecana młodszym czytelnikom, porównywana do Małego Księcia, opowiada o pięcioletnim Zezé, którego dzieciństwo jest trudne i smutne. Chopak z fantazją, wymyślający i wcielający w życie różne psikusy, za które otrzymuje tęgie lanie, myśli, że nie zasługuje na dobro. Prosta, poruszająca historia, która nie kończy się dobrze. Ale przecież lekcje od życia otrzymujemy także w dzieciństwie. Nie wszyscy mogą powiedzieć, że ich dzieciństwo było sielskie, anielskie
Narracja prowadzona z perspektywy małego Zezé jest celnym chwytem. Mam nadzieję, że wulgaryzmy, które padają czasami z ust chłopca (on jeszcze nie rozumie oczywiście, co znaczą te słowa, ale wyczuwa ich ciężar i siłę uderzenia, które z sobą niosą) nie będą przeszkodą, by polecać tę książkę jako lekturę w młodszych klasach podstawówki.   



Opowieść w opowieści

Diane Setterfield
Trzynasta opowieść

(11. W pewnym sensie biografia.)


    
Okładki książek z tzw. niższej półki są charakterystyczne: czcionka i zdjęcie   (lub rysunek) przykuwające wzrok, dopisek (w tym przypadku: Powieść, jakiej nie doczekał się XX wiek) i fragmenty rewelacyjnych recenzji. No cóż, prawda jest taka, że sama nigdy bym po tę książkę nie sięgnęła, ale dostałam ją w prezencie tuż przed wyjazdem na wakacje, więc wzięłam ze sobą, by czytać ją przy kojącym odgłosie fal. I co się stało? Książka wciągnęła mnie, nawet nie wiem kiedy! Na pewno nie jest to wielka literatura. Ale dzieło, zbudowane na tajemniczej, mrocznej historii opowiadanej z perspektywy narratorki – biografki i miłośniczki książek, pracującej w antykwariacie ojca, nieoczekiwanie podbiło moje serce. Bo wiele łączy mnie z Margaret Leą – narratorką – która w pewnym miejscu charakteryzuje siebie tak:


Moim zadaniem nie jest sprzedaż książek – robi to ojciec – ale ich doglądanie. Często zatem wyciągam jakiś tom i czytam stronicę lub dwie. W końcu czytanie jest poniekąd doglądaniem książek. Moje podopieczne, choć nie na tyle stare, by były cenne ze względu na swój wiek, i nie dość ważne, by ich poszukiwali zbieracze, są mi drogie, nawet jeśli są równie nudne w środku, jak na zewnątrz. Niezależnie od tego, jak banalna jest zawartość, zawsze jest w nich coś, co mnie porusza. Bo kiedyś ktoś, teraz już zmarły, sądził, że te słowa są dostatecznie ważkie, by je zapisać.
Ludzie znikają, kiedy umierają. Ich głosy, śmiech, ciepło ich oddechu. Ich ciało. A w końcu także kości. Wygasa żywa pamięć o nich. To okropne i naturalne zarazem. Niektórzy jednak unikają unicestwienia. Bo istnieją nadal w książkach, które piszą. Możemy odkryć ich na nowo. Ich usposobienie, ton ich głosu, ich nastroje. Pisanym słowem mogą nas rozgniewać albo uszczęśliwić. Mogą pocieszyć. Mogą wprawić w zakłopotanie. Mogą odmienić. Mogą to wszystko, chociaż są martwi. Jak muszki zastygłe w bursztynie, jak zwłoki zamarznięte w lodzie, to, co zgodnie z prawami natury powinno było przeminąć, przez cud atramentu na papierze zostaje zachowane. Jest w tym coś z magii.   
         Jedni dbają o groby zmarłych, a ja dbam o książki.

Narratorka wyrusza pewnego dnia do posiadłości największej z żyjących pisarek, Vidy Winter, by napisać jej biografię (stąd mój dopisek: W pewnym sensie biografia). Odkrywa mroczną przeszłość ekscentrycznej i bliskiej śmierci Vidy Winter. Co ujawniła jej pisarka? Jaką tajemnicę nosiła przez całe życie i dlaczego tak jej zależy, by ją przed śmiercią wyjawić? Oczywiście nie zdradzę  odpowiedzi. Warto sięgnąć po książkę Setterfield, także po to, by zrozumieć, że nie trzeba  przesadnie silić się na wielkość, by napisać po prostu dobrą, wciągającą książkę.


niedziela, 26 sierpnia 2018


Marna opowieść o miłości…

Julian Patrick Barnes
Jedyna historia

(4. Książka wydana w 2018 r.)


    
Kolejne rozczarowanie, kolejny zawód… Książka Juliana Barnesa Jedyna historia obiecywała wiele (właściwie: blurb i recenzje), a tu znowu nic ciekawego. Opowiedziana historia miłosna nie imponuje ani szczegółami, ani komentarzami narratora i zmianami w prowadzeniu narracji. Świadomość wchodzenia w odwieczny schemat, powtarzania po raz milion któryś utartych sformułowań, gestów, zachowań (która na początku została wyeksponowana) do niczego ciekawego autora nie doprowadziła. Romans, związek, wypalenie – byłabym skłonna zanurzyć się w taką opowieść po raz tysiąc dwieście czwarty, gdybym choć troszkę uwierzyła autorowi. Coś musi być prawdziwe i mocne (poruszające): siła przeżycia, uczucia, refleksji, z którą zostawia się czytelnika. U Barnesa tego nie znalazłam. Co nie znaczy, że inni czegoś nie znajdą. Każdy ma bowiem – powiem wbrew narratorowi Jedynej historii – nie tyle jedyną historię miłosną, którą chciałby opowiedzieć, a jedyną przeczytaną historię o miłości, którą nosi w pamięci. Dla mnie jest to nadal Tristan 1946 Marii Kuncewiczowej.  


niedziela, 5 sierpnia 2018


„Good morning, gorgeous”!

Magdalena Rittenhouse
Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero
                               
                                       (6. Książka oparta na faktach.)

   


Na początku oddam głos autorce:

Nie wiem prawie nic o mężczyźnie, który pewnego niedzielnego poranka – była wczesna jesień, w nocy spadł deszcz i mokre ulice lśniły w słońcu przemieszanym z wilgocią i mgłą – powitał mnie na progu Penn Station, chrypiąc „Good morning, gorgeous”. Byłam pewna, że mieszka na ulicach i od kilku co najmniej dni nie brał prysznica. Mimo to z jego twarzy biła radość, a w bezzębnym uśmiechu było coś ujmującego. Rozejrzałam się po pustej ulicy – w ostrym świetle Empire State był oszałamiająco piękny – i poczułam się szczęśliwie. […]
Dziękuję dziś Bezdomnemu z Penn Station, a wraz z nim wszystkim, którzy uśmiechają się do nieznajomych, nawet po kiepsko przespanej nocy. Sprawiali, że byłam w tym mieście szczęśliwa.

         Taki jest Nowy Jork: uśmiechający się do ludzi, zachwycający, budzący dreszcze, ekscytację i szczęście! Książka Magdaleny Rittenhouse oferuje znacznie więcej; to wspaniała opowieść o mieście, jego najważniejszych i najbardziej znanych dzielnicach, ulicach, miejscach. Autorka przybliża nam historię Nowego Jorku, jej mieszkańców, którzy miasto budowali i tych, którzy żyją w nim obecnie. Po książkę powinni sięgnąć zwłaszcza ci, którzy Nowy Jork odwiedzili, albo ci, którzy się tam wybierają i wiadomości z przewodników nie zaspokajają ich wiedzy.
Autorka miała świadomość, że trudno opisać miasto, „które ani na chwilę nie zatrzymuje się w miejscu”:

Nie mam pewności, czy oswoiłam po drodze Nowy Jork. Wiem, że po kilkunastu latach od mojego pierwszego razu miasto nadal mnie przerasta i oszałamia. Nie sposób się do niego przyzwyczaić. Czasem, gdy idę zatłoczonym Broadwayem – wcześnie rano, powietrze jest przezroczyste, naelektryzowane, ja zaś nie mogę oderwać wzroku od przepięknych ludzkich twarzy – odczuwam takie same jak kiedyś dreszcze. Jak gdybym przyjechała tu wczoraj.
Oswajanie Nowego Jorku – nawet jeśli nigdy nie zostanie skończone – było i jest fascynującym doświadczeniem.

Bo Nowy Jork to – jak mawiał klasyk – stan umysłu…
Polecam Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero! Taką właśnie książkę chciałam o NY przeczytać (a może i napisać, gdybym tylko miała na to czas J)