sobota, 22 września 2018


Tymczasem zrobiłam się stara…

Zyta Rudzka
Krótka wymiana ognia

(4. Książka wydana w 2018 r.)


    
Książka Zyty Rudzkiej ścina z nóg. Już dawno żadna powieść nie wywarła na mnie takiego wrażenia: ścina z nóg, daje między oczy odważnym i zupełnie osobnym sposobem pisania, językiem odartym z urody, konwenansów, językiem wychodzącym z trzewi, mięsistym, żywym. Tak, porwała mnie! Prostymi frazami starzejącej się bohaterki – poetki, Romy Dąbrowskiej, która nie owija słów w  bawełnę: 

   Tymczasem zrobiłam się stara i stoję na przystanku, głośno mówię do siebie… […]
   Nagle ktoś podchodzi. Z boku, nie za blisko. […]
   Młodzieniaszek, co z tego, nie pójdę z nim. Nawet na raz. Szczawik taki, ni to ładne, ni brzydkie, byle jakie takie. Nijaka nastała nam młodzież, szkoda, że nią nie jestem.  

O czym jest ta książka? O starości, jej nadejściu i zmianach, które powoduje. Na starość nie można się przygotować, wypycha się ze świadomości jej nieuchronność, neguje się jej istnienie, ale ona w końcu i tak nas dopada:

   Kiedy to się stało? Nie wiem. Nie pamiętam tej przemiany, jakby to się stało we śnie, w stanie onirycznego koszmaru, z którego nie mogę się wydostać.

Najbardziej zmienia się ciało:

   Pokancerowana. W plamach. Liszajach. Wyżłobieniach. Koroduję. Kwilę w strupkach szarych. Sflaczała i obrzmiała. Spocona, obśliniona od myśli. Przyglądam się sobie. […] Spakowałam się już na drogę do grobu, może się rozpakuję, chociaż na trochę. […] Wyliniała, bezzębna hiena, co samą siebie ma za padlinę.

Język traci smak… Już się nie chce gramatycznie, ozdobnie, wyszukanie, na okrągło, zdaniami wielokrotnie złożonymi:

   Język zdrętwiał, wypycha słowa z grymasem, jakby były opakowane drutem kolczastym.
   Pociapałabym wiersz, ale słowa się rozdymają, rozkruszają.
   Nie nadążam, prąd zdania znosi mnie, ale bez słów nie mogę obejść się, nie mogę objąć się.

Świetna, świetna proza!


poniedziałek, 27 sierpnia 2018


Dzieciństwo nie zawsze jest
najpiękniejszym okresem życia

José Mauro de Vasconcelos
Moje drzewko pomarańczowe

(19. Książka brazylijskiego autora.)



    
Przeczytałam ją z obowiązku. Książka polecana młodszym czytelnikom, porównywana do Małego Księcia, opowiada o pięcioletnim Zezé, którego dzieciństwo jest trudne i smutne. Chopak z fantazją, wymyślający i wcielający w życie różne psikusy, za które otrzymuje tęgie lanie, myśli, że nie zasługuje na dobro. Prosta, poruszająca historia, która nie kończy się dobrze. Ale przecież lekcje od życia otrzymujemy także w dzieciństwie. Nie wszyscy mogą powiedzieć, że ich dzieciństwo było sielskie, anielskie
Narracja prowadzona z perspektywy małego Zezé jest celnym chwytem. Mam nadzieję, że wulgaryzmy, które padają czasami z ust chłopca (on jeszcze nie rozumie oczywiście, co znaczą te słowa, ale wyczuwa ich ciężar i siłę uderzenia, które z sobą niosą) nie będą przeszkodą, by polecać tę książkę jako lekturę w młodszych klasach podstawówki.   



Opowieść w opowieści

Diane Setterfield
Trzynasta opowieść

(11. W pewnym sensie biografia.)


    
Okładki książek z tzw. niższej półki są charakterystyczne: czcionka i zdjęcie   (lub rysunek) przykuwające wzrok, dopisek (w tym przypadku: Powieść, jakiej nie doczekał się XX wiek) i fragmenty rewelacyjnych recenzji. No cóż, prawda jest taka, że sama nigdy bym po tę książkę nie sięgnęła, ale dostałam ją w prezencie tuż przed wyjazdem na wakacje, więc wzięłam ze sobą, by czytać ją przy kojącym odgłosie fal. I co się stało? Książka wciągnęła mnie, nawet nie wiem kiedy! Na pewno nie jest to wielka literatura. Ale dzieło, zbudowane na tajemniczej, mrocznej historii opowiadanej z perspektywy narratorki – biografki i miłośniczki książek, pracującej w antykwariacie ojca, nieoczekiwanie podbiło moje serce. Bo wiele łączy mnie z Margaret Leą – narratorką – która w pewnym miejscu charakteryzuje siebie tak:


Moim zadaniem nie jest sprzedaż książek – robi to ojciec – ale ich doglądanie. Często zatem wyciągam jakiś tom i czytam stronicę lub dwie. W końcu czytanie jest poniekąd doglądaniem książek. Moje podopieczne, choć nie na tyle stare, by były cenne ze względu na swój wiek, i nie dość ważne, by ich poszukiwali zbieracze, są mi drogie, nawet jeśli są równie nudne w środku, jak na zewnątrz. Niezależnie od tego, jak banalna jest zawartość, zawsze jest w nich coś, co mnie porusza. Bo kiedyś ktoś, teraz już zmarły, sądził, że te słowa są dostatecznie ważkie, by je zapisać.
Ludzie znikają, kiedy umierają. Ich głosy, śmiech, ciepło ich oddechu. Ich ciało. A w końcu także kości. Wygasa żywa pamięć o nich. To okropne i naturalne zarazem. Niektórzy jednak unikają unicestwienia. Bo istnieją nadal w książkach, które piszą. Możemy odkryć ich na nowo. Ich usposobienie, ton ich głosu, ich nastroje. Pisanym słowem mogą nas rozgniewać albo uszczęśliwić. Mogą pocieszyć. Mogą wprawić w zakłopotanie. Mogą odmienić. Mogą to wszystko, chociaż są martwi. Jak muszki zastygłe w bursztynie, jak zwłoki zamarznięte w lodzie, to, co zgodnie z prawami natury powinno było przeminąć, przez cud atramentu na papierze zostaje zachowane. Jest w tym coś z magii.   
         Jedni dbają o groby zmarłych, a ja dbam o książki.

Narratorka wyrusza pewnego dnia do posiadłości największej z żyjących pisarek, Vidy Winter, by napisać jej biografię (stąd mój dopisek: W pewnym sensie biografia). Odkrywa mroczną przeszłość ekscentrycznej i bliskiej śmierci Vidy Winter. Co ujawniła jej pisarka? Jaką tajemnicę nosiła przez całe życie i dlaczego tak jej zależy, by ją przed śmiercią wyjawić? Oczywiście nie zdradzę  odpowiedzi. Warto sięgnąć po książkę Setterfield, także po to, by zrozumieć, że nie trzeba  przesadnie silić się na wielkość, by napisać po prostu dobrą, wciągającą książkę.


niedziela, 26 sierpnia 2018


Marna opowieść o miłości…

Julian Patrick Barnes
Jedyna historia

(4. Książka wydana w 2018 r.)


    
Kolejne rozczarowanie, kolejny zawód… Książka Juliana Barnesa Jedyna historia obiecywała wiele (właściwie: blurb i recenzje), a tu znowu nic ciekawego. Opowiedziana historia miłosna nie imponuje ani szczegółami, ani komentarzami narratora i zmianami w prowadzeniu narracji. Świadomość wchodzenia w odwieczny schemat, powtarzania po raz milion któryś utartych sformułowań, gestów, zachowań (która na początku została wyeksponowana) do niczego ciekawego autora nie doprowadziła. Romans, związek, wypalenie – byłabym skłonna zanurzyć się w taką opowieść po raz tysiąc dwieście czwarty, gdybym choć troszkę uwierzyła autorowi. Coś musi być prawdziwe i mocne (poruszające): siła przeżycia, uczucia, refleksji, z którą zostawia się czytelnika. U Barnesa tego nie znalazłam. Co nie znaczy, że inni czegoś nie znajdą. Każdy ma bowiem – powiem wbrew narratorowi Jedynej historii – nie tyle jedyną historię miłosną, którą chciałby opowiedzieć, a jedyną przeczytaną historię o miłości, którą nosi w pamięci. Dla mnie jest to nadal Tristan 1946 Marii Kuncewiczowej.  


niedziela, 5 sierpnia 2018


„Good morning, gorgeous”!

Magdalena Rittenhouse
Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero
                               
                                       (6. Książka oparta na faktach.)

   


Na początku oddam głos autorce:

Nie wiem prawie nic o mężczyźnie, który pewnego niedzielnego poranka – była wczesna jesień, w nocy spadł deszcz i mokre ulice lśniły w słońcu przemieszanym z wilgocią i mgłą – powitał mnie na progu Penn Station, chrypiąc „Good morning, gorgeous”. Byłam pewna, że mieszka na ulicach i od kilku co najmniej dni nie brał prysznica. Mimo to z jego twarzy biła radość, a w bezzębnym uśmiechu było coś ujmującego. Rozejrzałam się po pustej ulicy – w ostrym świetle Empire State był oszałamiająco piękny – i poczułam się szczęśliwie. […]
Dziękuję dziś Bezdomnemu z Penn Station, a wraz z nim wszystkim, którzy uśmiechają się do nieznajomych, nawet po kiepsko przespanej nocy. Sprawiali, że byłam w tym mieście szczęśliwa.

         Taki jest Nowy Jork: uśmiechający się do ludzi, zachwycający, budzący dreszcze, ekscytację i szczęście! Książka Magdaleny Rittenhouse oferuje znacznie więcej; to wspaniała opowieść o mieście, jego najważniejszych i najbardziej znanych dzielnicach, ulicach, miejscach. Autorka przybliża nam historię Nowego Jorku, jej mieszkańców, którzy miasto budowali i tych, którzy żyją w nim obecnie. Po książkę powinni sięgnąć zwłaszcza ci, którzy Nowy Jork odwiedzili, albo ci, którzy się tam wybierają i wiadomości z przewodników nie zaspokajają ich wiedzy.
Autorka miała świadomość, że trudno opisać miasto, „które ani na chwilę nie zatrzymuje się w miejscu”:

Nie mam pewności, czy oswoiłam po drodze Nowy Jork. Wiem, że po kilkunastu latach od mojego pierwszego razu miasto nadal mnie przerasta i oszałamia. Nie sposób się do niego przyzwyczaić. Czasem, gdy idę zatłoczonym Broadwayem – wcześnie rano, powietrze jest przezroczyste, naelektryzowane, ja zaś nie mogę oderwać wzroku od przepięknych ludzkich twarzy – odczuwam takie same jak kiedyś dreszcze. Jak gdybym przyjechała tu wczoraj.
Oswajanie Nowego Jorku – nawet jeśli nigdy nie zostanie skończone – było i jest fascynującym doświadczeniem.

Bo Nowy Jork to – jak mawiał klasyk – stan umysłu…
Polecam Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero! Taką właśnie książkę chciałam o NY przeczytać (a może i napisać, gdybym tylko miała na to czas J)   


piątek, 20 lipca 2018


Życie jako podróż

Olga Tokarczuk
Bieguni

(17. Książka z jednym słowem w tytule.)


    
Mam problem z książkami Olgi Tokarczuk… Staram się dociec, dlaczego nie porywają mnie jak innych, dlaczego nie mam ochoty o nich dyskutować, dlaczego nie znajduję w nich niczego niezwykłego i poruszającego, co pozwoliłoby im trwać w mej pamięci na długo, na zawsze. Nie można odmówić im pewnej oryginalności. Ale czy można budować opowieść, historię tylko na niej?
Bieguni – wielu bohaterów (z różnych wieków i z różnych miejsc), których historie wymykają się nam na pewien czas, by po kilkudziesięciu kartkach móc je znów pochwycić. Tak, odwiedzamy z nimi najróżniejsze miejsca, w tym lotniska, gdzie przysłuchujemy się wykładom o podróżowaniu, czy sklepy z artykułami niezbędnymi w podróży… Ale tu nie o nie chyba chodzi, nie o te poszczególne historie. W powieść Tokarczuk wplecione są refleksje na temat podróżowania, bycia-w-podróży – które jest podstawowym doświadczeniem człowieka, oczywiście nie tylko wtedy, gdy faktycznie przemieszcza się z miejsca na miejsce w określonym czasie:

Kiedy wyruszam w podróż, znikam z map. Nikt nie wie, gdzie jestem. W punkcie, z którego wyszłam, czy w punkcie, do którego dążę? Czy istnieje jakieś „pomiędzy”? Czy jestem jak ten zagubiony dzień, gdy leci się na wschód, i odnaleziona noc, gdy na zachód? […]
Myślę, że takich jak ja jest wielu. Znikniętych, nieobecnych. Pojawiają się nagle w terminalach przylotów i zaczynają istnieć, gdy urzędnicy wbijają im do paszportu stempel […] Płynność, mobilność, iluzoryczność – to właśnie znaczy być cywilizowanym. […]
Czas wszystkich podróżnych to wiele czasów w jednym, cała mnogość. To czas wyspowy, archipelagi porządku w oceanie chaosu, to czas, który produkują dworcowe zegary, wszędzie inny, czas umowny, południkowy […]. Hektyczny czas wielkich miast, gdzie przybywa się tylko na chwilę, żeby oddać się w niewolę jakiegoś wieczoru, i leniwy – nie zamieszkanych równin widzianych z samolotu. 

Ładnie, ciekawie nazwane, ale jakby przegadane... Jakby na siłę… Przeczytałam 450 stron, ale z trudem. Niestety, ani Literacka Nagroda Nike, ani Nagroda Bookera nie sprawiły, że bezrefleksyjnie mogę się tym dziełem zachwycać.

czwartek, 19 lipca 2018


O mieście, które nie stoi po stronie swoich mieszkańców…

Joanna Czeczott
Petersburg. Miasto snu

                                      (6. Książka oparta na faktach.)


    
Rozpoczynałam lekturę pełna ekscytacji. Lubię miasta, ich rytm, pęd, kamienne życie, oazy ciszy pojawiające się niespodziewanie za rogiem ulic, na tyłach kamienic. Labirynty dróg, chodników, linie załamujące się w wielu miejscach, krzywizny, wypukłości, ciekawie odbijające się światło w tysiącach szyb…
Byłam ciekawa, jaki jest dzisiejszy Petersburg, co dostrzegło uważne oko reporterki? Wiedziałam, że zadanie nie jest łatwe. Trudno opisać miasto w jego poszczególności, a zarazem zbudować jego całościowy obraz.
Książka Joanny Czeczott nie zaspokoiła w wystarczającym stopniu mojej ciekawości. Byłam nawet nieco rozczarowana, gdyż współczesność przedziera się zaledwie w kilku miejscach przez rozbudowane rozdziały o początkach miasta, rewolucji październikowej, terrorze lat 30. czy oblężeniu w latach 40… To książka o Petersburgu z poprzednich wieków. A ja mam głód poznania miasta teraźniejszego: jego wyjątkowych miejsc, ludzi. Chciałam dowiedzieć się czegoś o smakach, zapachach, kolorach dzisiejszego Petersburga. Dlatego rozdziały opowiadające o ludziach podziemia (sprzedających różne produkty w metrze), o środowisku LGBT czy o dzieciach rosyjskich milionerów uważam za najciekawsze.   
Oczywiście autorka nie jest niczemu winna – to ja miałam bardzo sprecyzowane (a przecież niczym nieuzasadnione) oczekiwania wobec tej książki. Polecam ją więc gorąco, bo historię warto sobie od czasu do czasu przypominać, a została ona tutaj opowiedziana w sposób mistrzowski, często słowami świadków wydarzeń!

poniedziałek, 2 lipca 2018


O bezzasadności napomknień i powtórzeń…

Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki
Piosenka o zależnościach i uzależnieniach

                                 (1.Tomik poezji.)

                                    




  
            Poruszający zbiór. Tytułowe piosenki – bardziej pieśni – z refrenami pulsujących wspomnień, obsesji, napięć, myśli, które nie układają się w sensowne opowieści (bo poeta nie jest opowiadaczem!):

                  istotą poezji jest nie tyle zasadność
                  co bezzasadność napomknień i powtórzeń

ale które nieustannie pojawiają się w obrazach i słowach, od których trudno się uwolnić i wyrzucane nieustannie na zewnątrz, bo tylko tak można sobie poradzić z uzależnieniami, są jak archaiczne rytualne zaśpiewy, które powtarza się, choć nie wierzy się już w ich magiczną moc.
Tkaczyszyn-Dycki zmusza do innego spojrzenia na poezję. I dobrze! Nie jest to tom, który można przeczytać i iść po prostu dalej, rzucić się na kolejne utwory, książki, tomiki. Coś zostaje po tej lekturze… Co? Niepokój. Niepokój zrodzony z bezzasadnej niestosowności powstałej z połączenia poezji z naturalizmem, którego tu jest naprawdę dużo.  

sobota, 24 marca 2018


Jeśli Szekspir, to tylko Barańczaka!

William Shakespeare Romeo i Julia



Wydawało mi się zawsze, że podstawowym zadaniem osób odpowiedzialnych za edukację jest ciągnąć wzwyż, a nie ściągać w dół. Ale oto stało się! Tragedia Shakespeare’a Romeo i Julia przestała być lekturą w szkole podstawowej. Ostatnie klasy gimnazjalne czytają jeszcze najbardziej znaną tragedię angielskiego reformatora teatru, a ich młodszym koleżankom i kolegom zaproponuje się może wizytę w teatrze na uwspółcześnionej – koniecznie! – wersji tragedii, w której klasyczna scena balkonowa zamknie się w kilku frazach zwieńczonych emotikonami, przesłanych przez bohaterów smartfonem. Bo przecież to już inne pokolenie, bo do nich trzeba docierać inaczej… Poleje się więc widzów w pierwszych rzędach wodą, włoży się im okulary, by mogli śledzić z fascynacją scenografię w 3D i jakoś przetrzymają w teatrze 2 godziny. Ale co im zostanie w głowach? Czy będą w stanie rozmawiać o treści, przesłaniu tragedii?  

Jeśli ktoś twierdzi, że język Shakespeare’a jest za trudny, że nie można bez bólu czytać jego dramatów, na pewno nie czytał ich w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka! Dialogi bohaterów skrzą się tutaj jak diamenty: mamy piękne poetyckie wyznania, celne, inteligentne riposty, frywolne a nawet rubaszne komentarze –   wysoki i niski styl w zależności od tego, kto i do kogo mówi:

MERKUCJO
Farsz! Farsz, którym się faszeruje cała fura afektowanych fanfaronów – tych, co to się zgrywają, pretensjonalnie seplenią, żonglują sztucznymi słówkami! „na Jowisza, arcydzielna klinga! arcyciekawy osobnik! arcydupiasta dziewka!” No powiedz, czy to nie żałosne, że nas obsiadły te cudzoziemskie muchy, te modne sroki, te wszystkie silwuple i żewupry, którym tak śmierdzi zacofane pospólstwo, że tylko nos zatykają i bąkają swoje „bon! bon!”.  

BENVOLIO
Romeo! Romeo idzie!

MERKUCJO
Coś bez ikry nasz Romeo – wygląda jak suszony śledź. Miłość go tak przerobiła – albo raczej przerobiła. Petrarkę mógłby naśladować: czułby się w sonecie jak ryba w akwarium. W porównaniu z jego lubą Laura to zwykła kuchta (choć miała absztyfikanta, co ją lepiej opiewał), Dydona to niechlujna dziewka, Kleopatra – kopciuch, Helena i Hera – flądry i flejtuchy […]. Signor Romeo, bon jour! Witam francuskim pozdrowieniem twoje francuskie pantalony. Zeszłej nocy pokazałeś nam naprawdę odwrotną stronę swojego medalu.
[…]
Pokazałeś nam swój rewers – podałeś tył – mówiąc po prostu, zwiałeś.

ROMEO
Nie gniewaj się, Merkucjo. Miałem naprawdę ważną sprawę. W takiej sytuacji zapomina się o grzeczności.

MERKUCJO
To tak, jakbyś powiedział, że w pewnych sytuacjach człowiek może się wypiąć na przyjaciół.

ROMEO
Nawet to się może zdarzyć, jeśli składamy pokłon komuś innemu.

MERKUCJO
Bardzo giętko to nam wyłożyłeś.

ROMEO
A ty bardzo życzliwie to skomentowałeś.

MERKUCJO
Wiadomo: moja życzliwość dla ludzi jest nie do zdarcia.

ROMEO
Jest zatem trochę więcej warta niż moje buty.

MERKUCJO
Co za dowcipniś! Dobrze, ciągnijmy ten żart dalej: kiedy już zedrzesz buty, możesz je podzelować własnym dowcipem, bo sztywny jest jak podeszwa.

ROMEO
Za to ty robisz z gęby cholewę, aż szewska pasja człowieka ogarnia.

MERKUCJO
Benvolio, przerwij nam ten pojedynek, bo już mi brakuje obuwniczych konceptów i zaraz zacznę kląć jak szewc.

ROMEO
Co, czujesz się głupi jak but?
[…]

Zanim więc skreśli się z listy lektur szkolnych czy osobistych kolejne klasyczne dzieła, może warto posłuchać rad innych i sięgnąć po mistrzowskie wydania i przekłady. Shakespeare’a w genialnym tłumaczeniu Barańczaka (wydanego przez Znak) koniecznie trzeba przeczytać, bo tylko wtedy okaże się, jak bardzo jest on współczesny.   




Historia to ludzie…

Gabriela Pauszer-Klonowska
Pani na Puławach. Opowieść o Izabeli z Flemmingów Czartoryskiej

(12. Książka polecona.)

Fascynująca książka o długim i bogatym życiu Izabeli z Flemmingów Czartoryskiej, która urodziła się w roku 1746, a zmarła w 1835. Żona Adama Kazimierza Czartoryskiego (wyszła za mąż, mając zaledwie 15 lat!), kochanka Stanisława Augusta Poniatowskiego, księcia Repnina, bywalczyni europejskich salonów, znająca osobiście pisarzy francuskiego oświecenia oraz kolejnych carów Rosji…

„«Mierność» w żadnym wypadku nie była cnotą Izabeli” – przeczytamy w książce Pauszer-Klonowskiej. Żyła wystawnie, urządziła dla siebie i najbliższych wspaniały zakątek – Powązki (w Warszawie, oczywiście), z których do dzisiaj nie zachowało się nic:
   Na tych terenach, gdzie niegdyś wznosiły się ruiny rzymskiego Colosseum, gdzie stała „chata księżnej” czy też domki jej dzieci, powstaje niemal z dnia na dzień nowa dzielnica mieszkaniowa. I tylko nazwy niektórych uliczek: Izabeli, Sybilli, Dobromilskiej (od książki Izabeli Czartoryskiej „Pielgrzym w Dobromilu”) kojarzą się nam żywo z osobą księżnej.

W Warszawie lubiła przebywać w Pałacu Błękitnym (przy Senatorskiej 37), jednej z najpiękniejszych saskich budowli w Warszawie. Tu jednak miał miejsce tragiczny wypadek…
   Nagle… Nikt potem nie umiał dokładnie opowiedzieć, jak to się stało. Krzyk! Czerwona żagiew! Płonąca pochodnia biegnąca przez piękne pokoje pałacu.
   To Teresa. W lekkiej muślinowej sukience przystanęła na chwilę przy kominku i jej spódniczka zajęła się od ognia. Płomień w mgnieniu oka ogarnął ją całą. […] Norblin błyskawicznie rzucił się na ratunek […]. Niestety, było już za późno. […]
   Trzeciego dnia po wypadku „młoda ta osoba – notuje Niemcewicz – skonała w  najokrutniejszych męczarniach”.

Imię księżnej kojarzone jest najczęściej z Puławami. Pałac w Puławach był urządzony ze smakiem i przepychem. Kucharz był tu wyżej ceniony niż nadworny poeta i nauczyciel dzieci, Kniaźnin, o czym świadczy wyższa pensja wypłacana dla tego pierwszego.
Książka Pauszer-Klonowskiej jest opowieścią o księżnej, ale też historii, kulturze, polityce, odchodzeniu starego świata i witaniu w bólach nowego. Czyta się ją znakomicie, bo doskonały jest styl autorki. Warto po nią sięgnąć!


czwartek, 18 stycznia 2018

BON VOYAGE!

Agatha Christie 
Morderstwo w Orient Expressie

(14. Książka w jeden dzień.)


Czasem nie warto być przekornym. Uciekałam przed książkami Agathy Christie, bo założyłam, że nie mogą być wybitnymi dziełami literackimi. Czytane przez cały świat, na drugim miejscu w ilości wydań po Biblii. Proza detektywistyczna, oparta na wyraźnym i niezmiennym schemacie: złoczyńca musi zostać złapany, ponieważ naruszył porządek moralny i musi ponieść karę. W życiu przecież nie jest tak słodko i przyjemnie. Nie zawsze – niestety – dobro zwycięża...

A jednak Morderstwo w Orient Expressie wymyka się utartemu schematowi. Zakończenie jest w pewnym sensie niezwykłe i choćby dlatego warto sięgnąć po to klasyczne dzieło Agathy Christie! Świat nie jest czarno-biały, a przestępca nie musi być złoczyńcą (- osobą czyniącą zło). Detektyw stanie przed trudnym wyborem. Czy opowie się za sprawiedliwością? I co ona tak naprawdę znaczy?  

D o b r a  książka na jeden zimowy wieczór!     

niedziela, 14 stycznia 2018

Kazuo Ishiguro
Malarz świata ułudy

(10. Książka z piękną okładką.)




Noblista rozczarował!
Podobnie jak Murakami, choć uwielbiany przez wielu, mnie wydał się nudny i nijaki. Treść książki – mówiąc delikatnie – nie zachwyca. Wywody narratora – malarza, który po II wojnie światowej urządza życie swoje i córek (a zwłaszcza jednej), nużą i męczą. A ostatecznie śmieszą.
Język? Nijaki. Dialogi drętwe. Ale nawet jeśli ich sztuczność była zamierzona i miała oddać niełatwą relację między najbliższymi, to i tak się nie bronią.  

         Fragmenty recenzji umieszczone na okładce zapowiadają arcydzieło. Zdaję sobie sprawę, że wydawca zrobi wiele, by sprzedać książkę. Jednak porównywanie japońskiego pisarza do Kafki czy Prousta jest grubą przesadą i jest po prostu obraźliwe dla dwóch ostatnich.